Bartosz Żurawiecki
Wyszliśmy z podziemia

męzczyzna w średnim wieku, w okularach i szarym płaszczu - grafika rozmowy
Bartosz Żurawiecki, fot. Grzegorz Dembiński
Bartosz Żurawiecki
Wyszliśmy z podziemia

Jak byś określił swój związek partnerski z Poznaniem?

Przez wiele lat był burzliwy, dzisiaj już jest spokojniejszy - stare dobre małżeństwo.

Jesteś rodowitym poznaniakiem, rocznik 1971. Kiedy zacząłeś zdawać sobie sprawę, że jesteś inny niż większość?

Pewnie gdzieś w drugiej połowie lat 80., ale żeby była jasność, nie miałem wtedy żadnej styczności z gejowskim światem. W ogóle Poznań wydawał mi się wówczas miejscem, w którym go nie ma. To był generalnie okres jakiejś takiej szarej, beznadziejnej, opresyjnej Polski.

Ale i w niej toczyło się podziemne, gejowskie życie, również w Poznaniu. Słyszałem różne historie, widziałem ciekawe zdjęcia, między innymi z prywatek u reżysera teatralnego, Janusza Nyczaka.

Niestety, ani moja rodzina, ani ja nie mieliśmy związków z tamtym światem artystycznym. Byłem raczej nieśmiałym i zahukanym chłopakiem, a homoseksualność kojarzyła mi się z "parkiem pedała", jak nazywano park Marcinkowskiego, o którym się w mieście gadało, także na szkolnych korytarzach. Dość szybko mnie w szkole wyczuto i naznaczono jako "pedała". Miałem w klasie kolegę wyzywającego mnie od "pedałów", ale nie pozostawałem mu dłużny i wyzywałem go z kolei od komunistów.

Wypierałeś swoje gejostwo?

Nie, nie szukałem też dziewczyn dla niepoznaki, nie maskowałem się. Byłem, jaki byłem, i nawet zacząłem to w pewnym sensie celebrować, choć raczej wewnętrznie niż zewnętrznie, uznając bycie gejem za swego rodzaju wyróżnik, za coś, co powodowało, że jestem wyjątkowy. Czytałem wtedy Geneta i tropiłem wątki homoseksualne w kulturze - taki to był kierunek. Ale długo pozostałem dziewicą.

I do "parku pedała" ani razu się nie wybrałeś?

Nie, zbytnio się bałem. Wyobrażałem sobie, że to jest miejsce, w którym ktoś mi pewnie poderżnie gardło. Pamiętam za to taką historię: schodzę po schodach na Kaponierze i spotykam się wzrokiem z facetem. Wiem oczywiście, o co chodzi, czuję mieszaninę lęku i podniecenia. On zaczyna za mną iść, wsiadamy do tramwaju, obserwujemy się. Po paru przystankach nie wytrzymałem i uciekłem, widząc - niczym w scenie filmowej - jak tramwaj odjeżdża, a on patrzy na mnie z rozczarowaniem przez szybę.

Może byłaby to świetna przygoda?

Może, ale strach przed wchodzeniem w świat gejowski przez parki i pikiety był silniejszy. Chciałem moje gejowskie życie zacząć bardziej normatywnie i to się w zasadzie udało dopiero na studiach, więc dość późno.

Jedna z twoich książek, "Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce", opowiada o czasach, kiedy wchodzisz w ten gejowski świat. Bałeś się HIV?

Tak, bardzo. Pamiętam, że w szkole usłyszałem, że jako ten "pedał" jestem osobą, która może się HIV-em zarazić niejako z automatu. Ten strach także, przyznaję, mnie paraliżował. Myślałem, że jeśli nawet pójdę do parku i nie zostanę zabity, to na pewno zostanę zarażony HIV, co wówczas, na przełomie lat 80. i 90., oznaczało śmierć.

Bałeś się, krótko mówiąc, zewnętrznego świata gejowskiego, celebrując go jednocześnie wewnętrznie, w dużym stopniu poprzez kulturę. Dlatego wybrałeś studia kulturoznawcze?

Na pewno to miało jakiś wpływ. Kultura generalnie wydawała się obszarem dla mnie idealnym, choć studia na UAM mnie trochę rozczarowały, bo wyobrażałem sobie, że spotkam na tym kulturoznawstwie jakąś bohemę, a tymczasem miałem mnóstwo zajęć teoretycznych i żadnego queeru. Wtedy zresztą nikt w Polsce nie wiedział, co to queer.

Poznałeś tam chociaż queerowe osoby?

Miałem na roku kolegę, "o którym się mówiło", ale raczej między nami nie iskrzyło. Za to dzięki niemu poznałem Macieja, mojego faceta do dzisiaj. Wtedy też mój krąg znajomych niehetero zaczął się powiększać. Zwłaszcza że w latach 90. zaczęły się pojawiać pierwsze miejsca gejowskie, do których próbowaliśmy nawet chodzić. Pamiętam, że taki lokal mieścił się obok rynku Łazarskiego i prowadziła go para gejów nazywana Obuwniczkami, bo mieli także sklep z butami. Była to oczywiście, jak wszystkie podobne miejsca w tamtym czasie, nora w zadymionej piwnicy i w podłej okolicy, którą można było opuścić z nożem w plecach. Wszystko to było bezbrzeżnie smutne, pozbawione atmosfery święta, zabawy. Skoro jesteś gejem, musisz tak właśnie żyć - albo w parku, albo w piwnicy.

Jak długo jesteście z Maciejem parą?

Stuknie nam trzydzieści pięć lat w przyszłym roku, więc chyba powinniśmy dostać medal od prezydenta. Moglibyśmy oficjalnie służyć za wzór wartości rodzinnych i długiego pożycia.

Pisać zacząłeś wcześnie, jeszcze na studiach, prawda?

Tak, rozważałem przez chwilę zdawanie na aktorstwo, ale moja nieśmiała natura wzięła jednak górę i się na to nie zdecydowałem. Miałem za to bardzo fajnego profesora od teatru, Juliusza Tyszkę, który założył "Poznański Przegląd Teatralny" i zaprosił mnie do współpracy. W latach 90. generalnie dużo się działo - powstawały nowe pisma i był głód na młode kadry, więc i ja z tego skorzystałem. W taki sposób trafiałem do kolejnych redakcji, między innymi poznańskiej "Gazety Wyborczej", gdzie nadal pisałem o teatrze. Jednak po paru latach stwierdziłem, że jestem na to zbyt leniwy, bo do teatrów trzeba jeździć po całej Polsce, a kino przyjeżdża do ciebie. Tak przerzuciłem się na film.

I zrobiło ci się za ciasno w Poznaniu?

Oj, tak. Poznań był i chyba nadal jest miastem średnim - i pod względem wielkości, i atrakcyjności, choć oczywiście dzisiaj jest znacznie atrakcyjniejszy niż trzydzieści lat temu. W takich miastach zawsze tworzy się towarzystwo wzajemnej adoracji, ciągle spotykasz te same osoby całe dekady okupujące wygodne posadki i czujesz, że to jednak jest prowincja. Musisz więc podjąć decyzję, czy chcesz być tego częścią, czy chcesz iść dalej. A jeśli chcesz iść dalej, a do tego pracować w mediach, to wiadomo, że wszystkie drogi prowadzą do Warszawy, w której gusta nie są aż tak konserwatywne jak w Poznaniu.

Wyjechaliście wtedy z Maciejem do Warszawy?

Kiedy na przełomie mileniów dostałem propozycję pracy w miesięczniku "Film", stwierdziłem, że muszę ją oczywiście przyjąć, choć jak to często z poznaniakami bywa, Warszawy nigdy nie polubiłem. No, może trochę. Maciek został w Poznaniu, więc wracałem tu na weekendy. I to był taki dziwny stan, bo z jednej strony nie mogłem wrosnąć w Warszawę, a z drugiej nie mogłem się wyrwać z Poznania. Po latach postanowiłem więc tu wrócić i już się nie miotać, w czym pomógł też generalny kryzys prasy drukowanej, w tym filmowej. Nie było czego się w tej Warszawie trzymać, a wszystko, co mam w niej do roboty, mogę robić na odległość. Nie ma też co ukrywać, że starzenie się również robi swoje, zmieniają się priorytety, chce się zwolnić, stawia się bardziej na wygodę, a Poznań jest wygodnym miastem do życia, w którym można sobie na przykład pisać książki.

Ty ich już trochę napisałeś, i to w różnych gatunkach, z gejowskimi powieściami włącznie. W dodatku zacząłeś w czasach, w których w Polsce ich prawie nie było. Skąd ten pomysł dwadzieścia lat temu?

Powodów było kilka. Pierwszy taki, że trzeba iść dalej, próbować czegoś nowego. Drugi to sprawdzenie siebie - ciekawiło mnie, czy potrafię napisać coś dłuższego niż artykuł. A trzecim powodem było zdanie sobie sprawy, że moje doświadczenie gejowskie nie ma w Polsce żadnego przełożenia na teksty kultury, że gejowskie życie jest podawane tylko w dwóch kontekstach - skandalu i półświatka. Tak powstały moje pierwsze powieści, "Trzech panów w łóżku, nie licząc kota" czy "Ja, czyli 66 moich miłości", które próbowały uchwycić przełomowy moment, jakim było pojawianie się internetu, zmieniającego przecież wszystko, także w relacjach gejowskich.

Dzisiaj wszyscy wydają queerowe książki. Miałeś wtedy problemy z wydaniem swoich?

Trochę to trwało, od skończenia pierwszej książki do jej wydania minął chyba rok, ale myślę, że było to związane nie tylko z tematyką, ale również z tym, że byłem debiutantem. Potem już poszło szybciej. Paradoksalnie z beletrystyką większy problem mam dzisiaj, bo wydawnictwa są bardzo sformatowane, a konkurencja ogromna.

Dlatego otworzyłeś nowy rozdział swojego pisarstwa, jakim jest literatura faktu? Twoją najnowszą książką jest "Primadonna", biografia Bogusława Kaczyńskiego.

Ta i moje poprzednie niebeletrystyczne książki były głównie propozycjami, które dostałem z wydawnictw. One mnie oczywiście cieszą, bo lubię nowe wyzwania, poza tym są źródłem pieniędzy, nie robię tego hobbystycznie. Wiesz, skoro tak trudno przebić się z własnymi pomysłami, trzeba podejmować ciekawe pomysły innych, ale jednocześnie nie rezygnować z własnych.

Czy one są queerowe?

Obawiam się, że jestem już na tę queerowość skazany. Nie da się ukryć, że jest ona niezwykle ważną częścią mojego życiowego i zawodowego doświadczenia. Sporo pozostało jeszcze w tym temacie do eksploracji i opisania, choć moje młodzieńcze poczucie queerowej wyjątkowości zniknęło, bo queerem zajmuje się dzisiaj mnóstwo osób i instytucji. Ale o to chyba walczyliśmy, więc należy się pogodzić z konsekwencjami. Teraz trzeba się tylko w ich ramach utrzymać i nie dać się zepchnąć przez młodszych na boczny tor, a oni bywają bezlitośni, szczególnie w społeczności LGBT+.

Rozumiem, o czym mówisz, ale mam też poczucie, że trzeba to doświadczenie i starzenie się przekuwać w nadal ważne dla społeczności aktywności. Kiedy myślę o tym, kto mógłby się podjąć napisania queerowej historii Poznania, choćby tej XX-wiecznej, widzę w tej roli ciebie.

To bardzo miłe, dziękuję. Nie wykluczam takiej możliwości. Jeśli zgłosi się z taką propozycją jakieś wydawnictwo, bardzo poważnie ją rozważę. Tym bardziej że rzeczywiście ostatnio coraz bardziej interesuje mnie przeszłość, w niej się dobrze odnajduję, a ta queerowa leży u nas odłogiem. Są oczywiście rozmaite inicjatywy, publikacje, ale jest ich mało i nie obejmują całości. Jeszcze inną kwestią jest to, że nasza queerowa historia była w dużej mierze prywatna, więc wraz z odchodzącymi ludźmi odchodzą ich świadectwa i za chwilę nie będzie czego zbierać. Zostaniemy ze strzępami queerowej historii Poznania.

Kiedy patrzysz na trzydzieści pięć lat związku z Maciejem, co myślisz?

Myślę, że naprawdę dużo razem przeszliśmy, a to, co przetrwało próbę czasu, zaczyna szczególnie zyskiwać na wartości. W pewnym momencie zdajesz sobie sprawę, że właściwie trudno wyobrazić sobie życie bez tej osoby, z którą przez to życie szedłeś. To jest bardzo ciekawe, że stałość, która kiedyś kojarzyła mi się z rutyną i przerażała, nagle zmieniła się w zaletę, pozwalającą dobrze funkcjonować. Głupstwa, błędy, wariactwa to już tylko anegdoty, trzon stanowi to, co naprawdę ważne.

Opowiadałeś o zadymionej piwnicy gdzieś na Łazarzu, dzisiaj siedzimy w queerowym klubie w Zamku. Co myślisz o tęczowej metamorfozie Poznania, jako człowiek, który zna to miasto od ponad pięćdziesięciu lat?

Myślę, że jest ona bardzo zaskakująca, nawet jeszcze w 2010 roku była trudna do wyobrażenia. Można powiedzieć, że w końcu wyszliśmy z podziemia. Zrobiliśmy coś, o czym ja, będąc młodym chłopakiem, marzyłem. Włączyliśmy się jako społeczność w życie miasta, również kulturalne, co bardzo cieszy. Mało tego, to cieszy samo miasto, w tym jego władze, co do niedawna wydawało się absolutnie niemożliwe. Zastanawiam się, dlaczego tak to się potoczyło, i wydaje mi się, że ma to swoje źródło w poznańskiej pragmatyczności i umiarkowaniu. Zwróć uwagę, że nasz poznański queer nie jest wywrotowy, ale bardzo mainstreamowy. Poznań jest królestwem mieszczańskich gejów.