Andrzej Pakuła
Zmiana układu planet

Uśmiechnięty mężczyzna w czapce z daszkiem i sportowej kurtce - grafika rozmowy
Andrzej Pakuła, fot. Grzegorz Dembiński
Andrzej Pakuła
Zmiana układu planet

Wydaje mi się, że współtworzysz najbardziej queerową publiczną instytucję kultury nie tylko w Poznaniu, ale także w Polsce. Zgodziłbyś się?

Znaleźliby się z pewnością tacy, którzy by się z tym nie zgodzili, a nawet gorąco protestowali, zadając jednocześnie pytania o to, co to w ogóle znaczy być queerową instytucją. Ale jeśli chcesz znać moje zdanie, to tak, uważam, że Pawilon jest queerową instytucją kultury. Jego queerowość polega na uznaniu społeczności LGBTQ+ za konstytutywną w naszym myśleniu o sztuce. Interesuje nas takie opowiadanie o świecie, które zawsze uwzględnia perspektywę queerową, feministyczną, perspektywy innych grup mniejszościowych. Jeśli też tak myślisz o Pawilonie, to dla nas bardzo duży komplement, dziękuję.

Jak to się stało?

Za sprawą determinacji ludzi współtworzących to miejsce, dla których queer nie był nigdy tylko pozycją w programie, ale czymś więcej, był sposobem patrzenia na świat i udziału w nim. To jest ważna różnica między nami i innymi instytucjami w Poznaniu, które mają w swoich programach wydarzenia queerowe. Nam chodziło o dużo więcej, o długoterminowe myślenie o rzeczywistości społeczno-politycznej, co jest ciągłą pracą, bo o ile w aspekcie queerowym zdobywamy sporo punktów, brakuje ich nam nadal w aspekcie mniejszości narodowych - chodzi mi o ludzi w naszym zespole. Solidarność to nie jest zrobienie projektu z jakąś mniejszością czy wywieszenie takiej czy innej flagi, ale przede wszystkim działanie systemowe: dawanie etatów, włączanie w strukturę, w program, co jest procesem długotrwałym i wymagającym determinacji.

On się chyba zaczyna już w Polsce dziać tu i ówdzie.

Ale za wolno, a wszystko przyspiesza, więc trzeba działać instytucjonalnie i indywidualnie. W centrum moich zainteresowań zawsze była sztuka zaangażowana, sztuka, która próbuje coś zmienić. Szczególnie w trudnych czasach, a w nich wydajemy się być nieustannie, bo osoby LGBTQ+ były na celowniku poprzedniej władzy, a teraz są na celowniku postępującego globalnego faszyzmu. Wszyscy widzimy, co się teraz dzieje w tym kontekście w Stanach Zjednoczonych.

Opuśćmy na chwile współczesność i zacznijmy od początku. Twój jest w Poznaniu?

Mówię o sobie, że jestem mieszańcem, bo rodzice są z różnych stron Polski, a ja się urodziłem w Słupsku, ale nie da się ukryć, że jestem poznaniakiem, bo przenieśliśmy się tu, kiedy miałem nieco ponad rok. Wychowywałem się na osiedlu Rusa w mieszkaniu pełnym książek (rodzice poloniści, wiadomo), gdzie zawsze była obecna kultura, w tym teatr, więc cię pewnie nie zdziwi, że to właśnie w teatrze zaczęła się, można powiedzieć, moja queerowa droga, kiedy rodzice zabrali mnie do Teatru Polskiego na "4.48. Psychosis" Sarah Kane w reżyserii Grzegorza Jarzyny.

Ile miałeś lat?

Byłem wtedy w gimnazjum, więc miałem mniej, niż powinienem. To było dla mnie wydarzenie przełomowe, które skierowało moje zainteresowania w stronę sztuki poszukującej i queerowej. Queer i sztuka są u mnie od zawsze związane, choć wtedy używaliśmy innych słów, mówiliśmy o sztuce z wątkami homoseksualnymi i ona wówczas była generalnie poza Poznaniem, więc szybko zrozumiałem, że trzeba zacząć jeździć po Polsce i do Berlina.

Dodajmy może, że ten Teatr Polski, o którym mówisz, został szybko spacyfikowany. Poznaniacy go nienawidzili, kierujących nim Pawła Wodzińskiego i Pawła Łysaka dość szybko z miasta przegnano.

To prawda, Poznań ich wywalił z hukiem, ale udało im się stworzyć miejsce otwierające na inne myślenie o teatrze. Poza Teatrem Polskim była jeszcze jedna przestrzeń, w której działy się wtedy ważne dla mnie rzeczy - Stary Browar. On się oczywiście pojawia w kontekście wielkich pieniędzy, bogatych ludzi i kapitalizmu, ale nie można zaprzeczyć, że w moich czasach licealnych to właśnie tam były cykle kina queerowego, które robił Raman Tratsiuk, albo ważne wydarzenia performatywne pod szyldem Stary Browar/Nowy Taniec. Browar nadrabiał wtedy za publiczne instytucje Poznania, które były, delikatnie mówiąc, zachowawcze. I to pod Browarem policja pacyfikowała pamiętny Marsz Równości. Myślę, że warto to podkreślić.

Urodziłeś się pod koniec lat 80., widzisz się jako pokolenie graniczne?

Jak najbardziej, bo załapałem się jeszcze na poprzedni świat, w którym problematyka homoseksualna była często w kulturze polskiej zapośredniczona metaforami, z całą tą Iwaszkiewiczowską tradycją, i jednocześnie wszedłem w nowy świat - z queer studies, które pojawiały się w moim życiu na początku studiów.

Kiedy sobie pomyślałeś, że jesteś inny od większości kolegów?

Wydaje mi się, że nie mam jednego momentu, że to raczej były momenty, liczba mnoga. Pierwszy raz na pewno jeszcze w podstawówce, a proces dochodzenia do samoświadomości to czas liceum, kiedy stworzyliśmy z grupą przyjaciół artystyczną i bardzo w gruncie rzeczy queerową komunę o nazwie Inny Teatr, o której już ci opowiadał w Innym Poznaniu Wojtek Kaniewski. Myślę o tym dzisiaj jak o naturalnej potrzebie budowania alternatywnego świata, bo Poznań nie był wtedy takim miastem, jakim jest dzisiaj. Miejsc dla osób niehetero było niewiele. Chodziliśmy do Pokusy na Świętym Marcinie, lokalu legendarnego, a potem do Voliery na Garbarach i paru innych miejsc, które zwykle pojawiały się tak samo szybko, jak znikały.

Dusiłeś się w Poznaniu?

Przez całe liceum myślałem tylko o wyjeździe i kiedy składałem papiery na studia, to wszędzie, tylko nie do Poznania, który był hermetyczny i mocno konserwatywny, nie miał też interesującej mnie sceny artystycznej. No, może poza sztukami wizualnymi. Byłem więc bardzo szczęśliwy, kiedy mnie przyjęto na Międzywydziałowe Indywidualne Studia Humanistyczne na UW, co pozwalało mi rozwijać rozmaite zainteresowania w bardzo atrakcyjnej formule. To był naprawdę dobry wybór, tym bardziej że moją tutorką była Dorota Sajewska, dzisiaj profesorka teatrologii na Ruhr-Universität w Bochum. Naprawdę nie mogłem trafić lepiej. Dorota mi bardzo dużo dała, nauczyłem się dzięki niej wiele, także dzięki zaproszeniu do współpracy, kiedy została zastępczynią Pawła Miśkiewicza, dyrektora Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Pamiętam ten debiut, to była queerowa "Bańka mydlana" Eytana Foxa.

A ja pamiętam, że ci się nie podobała.

To wtedy powstała twoja Korporacja Teatralna?

Nie, powstała jeszcze w liceum, bo uznaliśmy chyba, że Inny Teatr to jest nazwa zbyt pretensjonalna, a Korporacja Teatralna to brzmi poważnie. Chyba nic bardziej neoliberalnego nie udałoby się wymyślić. Po jakimś czasie przekształciliśmy się w stowarzyszenie i mogliśmy zacząć pozyskiwać pierwsze środki finansowe na działalność, dzięki którym zrobiliśmy na przykład "Astmę" Etgara Kereta, którą pokazywaliśmy na Festiwalu Teatralnym Maski w Poznaniu, a potem w artystycznej kamienicy na Inżynierskiej w Warszawie, gdzie swoją pracownię miał między innymi Karol Radziszewski.

Dlaczego wróciłeś do Poznania, z którego tak bardzo chciałeś wyjechać?

Umiem to zrekonstruować dość umiarkowanie. Na mój powrót miały na pewno wpływ różne głosy, które mi mówiły, że powinienem się zająć wideo-artem. Postanowiłem więc iść na intermedia na UAP, który wtedy uchodził za bardzo dobrą uczelnię. I muszę powiedzieć, że nie był to zły wybór, studia były ciekawe, choć z perspektywy czasu widzę tę decyzję również jako odwlekanie zderzenia się z rzeczywistością, która często w branży kulturalnej jest bolesna. Skończyło się na tym, że zostałem na UAP dłużej, niż myślałem, bo po zrobieniu magisterki zacząłem studia doktoranckie i w zastępstwie prowadziłem zajęcia, co trwało dwa lata. Bardzo lubiłem tę pracę i pomyślałem nawet, że to jest coś, co mógłbym w życiu robić, bo nie ma nic lepszego niż stały kontakt z młodymi, twórczymi osobami, co uczelnia zapewnia nieustannie. Z drugiej strony uczelnia to oczywiście biurokracja i polityka, ciągłe zmaganie się z systemem. A wracając do doktoratu, jest to dość skomplikowana historia, więc powiem krótko, że zbyt wiele rzeczy mnie od niego odciągało: przede wszystkim Pawilon, który właśnie wtedy się otwierał, ale również pandemia i w końcu choroba mamy. Można powiedzieć, że dopadło mnie życie i goniące terminy, co skończyło się zostawieniem doktoratu, ale nie wykluczam, że być może jeszcze kiedyś podejmę to wyzwanie.

Od 2015 roku Poznań zaczyna się bardzo zmieniać obyczajowo, stając się coraz bardziej liberalnym miastem. Jak na to patrzyłeś?

To był rzeczywiście game changer, nie tylko obyczajowo, ale też jeśli chodzi o politykę kulturalną, bo pamiętam dobrze, jak do tego czasu większość środków finansowych na organizacje pozarządowe dostawały trzy festiwale: Malta, Transatlantyk i Mediation Biennale. Zaangażowałem się wtedy w Komisję Dialogu Obywatelskiego ds. Kultury, by spróbować coś zmienić w podejściu miasta do tego tematu. Choć wciąż kultura zmaga się z dużymi problemami wynikającymi z niedofinansowania, to jednak jesteśmy dzisiaj w totalnie innym miejscu niż dekadę temu.

Widzę to podobnie, sam się do Poznania przeprowadziłem siedem lat temu. Zresztą kiedy spojrzeć na queerowe osoby aktywistyczne, jest wśród nich wiele takich, które wybrały Poznań na swój dom, nie urodziły się tu.

W ogóle mnie to nie dziwi. Podobnie jest zresztą w świecie sztuk wizualnych, szczególnie niezależnych galerii, choć jednocześnie mam poczucie, że w Poznaniu długo było tak, że wiele inicjatyw tu kiełkowało i nawet zakwitało, ale potem ich nie podlewano. To się również teraz zmienia. Tak samo jest ze społecznością LGBTQ+, która stała się częścią bardzo ciekawego procesu - zmiany układu planet. Rozumiem przez to jednoczesną zmianę w kilku różnych miejscach (zmiana lokalnej władzy, rządy PiS-u, powstanie Grupy Stonewall i innych kolektywów), co przyniosło naszemu miastu nową jakość, wywołując postępującą zmianę obyczajową. Mam poczucie, że Poznań kilka lat temu odżył i zaczął się definiować na nowo, co jest absolutnie wspaniałe. Tym bardziej że, mam wrażenie, żadne inne miasto tego aż tak dogłębnie nie zrobiło.

Myślisz, że ta zmiana jest zauważalna na zewnątrz?

Mieliśmy niedawno na otwarciu Pawilonu osobę artystyczną z Zimbabwe, która mieszka w Berlinie, i ona była Poznaniem zachwycona. I nie chodzi teraz o to, żeby opowiadać, że wszystko u nas jest wspaniale, bo nie jest, ale widać wyraźnie, że idziemy ku lepszemu, na co dowodem jest również to, że miejska instytucja może realizować niezależny, queerowy program i wspierać nim osoby artystyczne nie tylko z Poznania i Polski, ale szerzej - inicjować działania sojusznicze między społecznościami LGBTQ+ w innych europejskich krajach. Naprawdę możemy być z tego dumni.