Maciej Krajewski
Trzeba być czujnym

Mężczyzna z przewieszoną przez ramię marynarką stoi bokiem, patrzy w prawą stronę. - grafika rozmowy
Maciej Krajewski, fot. Grzegorz Dembiński
Maciej Krajewski
Trzeba być czujnym

Trzeba być czujnym

Maciej Krajewski

Cokolwiek byś robił - czy to zawodowo, czy jako społecznik - zawsze jesteś opiekunem. Opiekujesz się ludźmi, rzeczami, pamięcią. Zgodzisz się?

Cóż, byłem wychowany przez matkę w duchu buntowniczym, ale też społecznikowskim, a on nakazuje nie tylko życie dla siebie, ale i dla innych. Przeszedłem również przez harcerstwo, w którym wpajano nam poczucie służby i odpowiedzialności za innych. Pewnie więc cię nie zdziwi, kiedy powiem, że moje relacje, mówię tu o związkach z mężczyznami, do dzisiaj opierają się poniekąd na swego rodzaju opiece, bo w każdym z nich byłem tym starszym, dojrzalszym. Tak jest do dzisiaj, co by oznaczało, że twoje myślenie o mnie jako opiekunie jest słuszne.

Opowiesz o pierwszym związku?

Darek był młodszy ode mnie o cztery lata, pochodził z małej miejscowości. Poznaliśmy się na początku lat 90. przez ogłoszenie w magazynie Filo. Spotykaliśmy się w weekendy, za każdym razem zmieniając miejsca, bo baliśmy się strasznie, że ktoś nas zidentyfikuje jako parę. Pamiętam, że tylko raz udało nam się spędzić wspólny weekend u mnie w mieszkaniu, bo rodzice wyjechali akurat na pielgrzymkę.

Długo funkcjonowałeś w ukryciu?

Do czasu, kiedy w liceum, jeszcze w połowie lat 80., zakochaliśmy się z koleżanką w tym samym chłopaku, co było zupełnie niezwykłym stanem, bo wydawało mi się dotychczas, że gejów, jak szeptało miasto, można spotkać tylko w parku albo w szalecie na dworcu, co oczywiście osobiście musiałem sprawdzić i potwierdzam. To mi jednak niewiele dawało, miałem raczej poczucie zupełnej samotności, a nawet myśli samobójcze, bo co to miałoby być za życie w szaletach, w strachu, w poczuciu jakiejś gorszości. Życie, w którym trzeba krążyć wokół kiosku, żeby kupić spod lady gejowską gazetę, kiedy akurat nikt nie stoi w kolejce, i potem z tą gazetą uciekać. Wszystko to było jakieś dołujące, choć dzisiaj jest świetnym źródłem anegdot.

Co z tą koleżanką i zakochaniem się w tym samym chłopaku?

Powiedziałem jej, oczywiście z duszą na ramieniu, o sobie. Spodziewałem się dramatu i odrzucenia, a ona mi podziękowała za zaufanie, dała kwiaty i przyjaźnimy się do dzisiaj. To jest znakomity przykład na to, ile znaczy dla młodego człowieka zostać zaakceptowanym i dostać wsparcie, bo nie wiem, co by było, gdyby ona zareagowała tak, jak przypuszczałem. Do dzisiaj uważam, że wsparcie, nawet słowem, jest najważniejszą rzeczą, jaką można dać drugiej osobie.

Wróćmy jeszcze do pierwszego chłopaka. Ciągła tajemnica?

Nie do końca, bo Darek codziennie, naprawdę codziennie, wysyłał do mnie listy (mam je wszystkie do dzisiaj), co od razu wzbudziło zainteresowanie mojej mamy. Podobnie jak jego zdjęcie, które postawiłem w ramce w pokoju. Na pytanie, kto to jest, odpowiedziałem, że przyjaciel.

Mama uwierzyła?

Wątpię, ale wtedy nie drążyła. Tym bardziej że prowadziłem intensywną korespondencję jeszcze z innymi osobami, więc listy przychodziły nieustannie - mam ich całe walizki. Były naturalnie wśród nich te nadsyłane z ogłoszeń w gejowskiej prasie. Dzisiaj to jest spore queerowe archiwum, bardzo osobiste. A rodzice dowiedzieli się w końcu, że jestem gejem, ale nie ode mnie. Ktoś powiedział mamie, że widział mnie, jak wchodziłem do Bistro Tropic na Ściegiennego. To miejsce prowadziła para gejów, która potem na osiedlu Lecha założyła saunę Amigo.

O Tropicu nie słyszałem. Kiedy tam trafiłeś? Co to było za miejsce?

Był tam niewielki parkiet, bar, nic nadzwyczajnego, chociaż ja byłem pod wielkim wrażeniem, bo to pierwsza taka knajpa w moim życiu. Trafiłem tam na początku lat 90. za sprawą poczty pantoflowej, oczywiście ze znajomymi, bo gdybym poszedł sam, skończyłoby się pewnie jak moja wizyta w klubie Jambalaya na rogu Prusa i Sienkiewicza. Byłem wtedy tak zdenerwowany, że kiedy tam szedłem, kupiłem paczkę papierosów, choć nie palę, żeby móc zrobić coś z rękami.

Wchodzisz i?

Za barem stoi Katechetka!

Kto?

Mój drogi, Katechetka to postać bardzo znana w ówczesnym gejowskim światku. Każdy znał Katechetkę, a jego ksywa wzięła się najpewniej stąd, że podobno uczył w szkole religii, a po godzinach pracował w gejowskim barze i znany był ze swojej gejowskiej ekspresyjności. Skoro już tam wszedłem, zamówiłem kawę, wyciągnąłem te nieszczęsne papierosy i zapytałem, czy Katechetka ma ogień, na co ten odpowiedział z uśmiechem: "Kolega to chyba pierwszy raz się zaciągnął". Spłoszony uciekłem na piętro, które tam było, dopiłem kawę i wyszedłem.

Ale co z mamą? Dowiedziała się i co?

                Mama miała do mnie żal, że jej nie powiedziałem, a porozmawialiśmy o tym tak naprawdę dopiero, kiedy się już wyprowadziłem z domu i zacząłem życie na własny rachunek. Pamiętam, że najważniejsze dla mamy było to, żebym nie zachorował (w domyśle na HIV/AIDS), ale zapewniała mnie przy tym, że jeśli wydarzy się coś niedobrego, dom jest zawsze otwarty. I żebym pamiętał, by nie zrobić nikomu krzywdy, żeby być odpowiedzialnym.

                I koniec tematu?

                Mama mnie nieraz podpytywała, co z Darkiem. Kiedy przestaliśmy być razem, nie podobało jej się to, bo wyobrażała sobie, że będę z jedną osobą do końca życia. Z Darkiem się to nie udało, choć zamieszkaliśmy razem. Wynajęliśmy wspólnie mieszkanie - jako kuzyni. Tę umowę najmu spisywaną ręcznie przez kalkę przechowuję jak relikwię.

                A tato jest w tej opowieści?

                Jest jako postać milcząca, co nie znaczy, że nie czułem jego troski.

                Rodzice odwiedzali cię, kiedy miałeś swoje mieszkanie?

                Odwiedzili mnie kiedyś z ciocią i później dowiedziałem się od mamy, że ciocia zobaczyła na półce pod ławą jakiś gejowski magazyn, więc postanowiła, że to będzie jej ostatnia wizyta. Zawstydził ją chyba nagi mężczyzna na okładce, co mnie bawi do dzisiaj.

                Jak się dowiadywałeś, że taki czy inny magazyn w ogóle jest dostępny?

                To się wiąże, znów cię zaskoczę, z moją działalnością w pacyfistycznej i antykomunistycznej organizacji Wolność i Pokój, w której pomagałem tworzyć pisma ludziom starającym się o zwolnienie ze służby wojskowej. Pewnego razu przyszedł do nas syn przyjaciółki tej ciotki, co to sięgnęła u mnie po gejowski magazyn, z prośbą o pomoc. W międzyczasie, bo nieustannie chciałem działać społecznie, stworzyłem też Galerię SIEROCA, bo przy ulicy Sierocej, która była czytelnią, klubem i miejscem spotkań niezależnej grupy twórców Imperatyw. Organizowałem wystawy, koncerty i inne tego typu wydarzenia. Tam również po raz pierwszy zetknąłem się z pismem Inaczej, które ktoś przyniósł i zostawił, a ja przerażony natychmiast je schowałem. Okazało się, że tym kimś był rzeczony syn przyjaciółki ciotki, Janek, który dawał mi tym do zrozumienia, że wie, że jestem, jak on, gejem. To właśnie przez Janka poznałem Sergiusza Wróblewskiego, który wydawał w Poznaniu kultowe w historii LGBT+ pismo Inaczej.

                Skoro jesteśmy przy gejowskiej prasie, nie mogę cię oczywiście nie zapytać o wspomniane już przez ciebie anonse.

                Dzisiaj to jest dla młodych ludzi wręcz niewyobrażane, ale kupowało się magazyny, w których były ogłoszenia typu "pan pozna pana", często bez zdjęć. Trzeba było pisać do siebie listy (takie w kopercie ze znaczkiem) i wysyłało się zdjęcia (takie wywołane wcześniej), bo dopiero pod koniec lat 90. zaczęły się pojawiać numery telefonów komórkowych. Anonse zarówno dawałem, jak i odbierałem - miałem skrytkę pocztową przy Dworcu Zachodnim, skąd wyciągałem pliki kopert z bardzo różną zawartością. Szansa na poznanie tego jedynego była jedna na tysiąc. Lepsze do tego były, co tu dużo mówić, kolejne pojawiające się w mieście knajpy. Mojego obecnego partnera, z którym jesteśmy ponad dwa lata, poznałem już na Grindrze.

                Jak dzisiaj myślisz o czasie parkowych pikiet?

                Miało to pewien urok, w końcu poznawało się tam mnóstwo gejów. Sam poznałem tam faceta, z którym byłem potem parę lat. Bywało na pikietach jednak nieraz niebezpiecznie, na przykład kiedy policja robiła nalot i legitymowała wszystkich, czego raz doświadczyłem. Z tymi parkowymi wizytami wiąże się oczywiście wielka opowieść o obyczajach gejowskich - o znaczącym odwracaniu się za kimś, o systemie znaków, o kręgach towarzyskich. Czy dzisiaj park Marcinkowskiego nadal tak funkcjonuje? Tego nie wiem, wątpię. Myślę, że internet zakończył te aktywności, które, dodajmy, odbywały się nie tylko tam, ale również na Cytadeli i nad Wartą. I było w Poznaniu, jak tak zliczyć, całkiem sporo mniej lub bardziej efemerycznych knajp gejowskich. Wiedziałeś na przykład, że istniała kiedyś gejowska knajpa Adonis przy rondzie Rataje albo Teleny na Półwiejskiej - tam gdzie było potem Duże Lokum? Trzeba chyba to wszystko kiedyś zebrać i nanieść na mapę dla potomnych. A z rzeczy bardziej współczesnych dobrze wspominam nieistniejące już niestety Punto czy dawne Małe Lokum, dlatego że oba lokale miały wielkie witryny przy ulicach w centrum, co było dla mnie, osoby pamiętającej wszystkie te obskurne, podziemne knajpy z dzwonkiem, wielką zmianą - poczułem, że jesteśmy w Europie.

                Ale chyba nie jesteś bardzo imprezowy, co?

                Jestem bardziej typem związkowym, domatorem, ale żeby nie było, wychodzimy z partnerem do kina, do restauracji czy na wystawy. Związki były dla mnie zawsze ważniejsze niż przypadkowe spotkania w wiadomym celu, trudno mi jest po prostu wchodzić w relacje i się nie angażować. Mój najdłuższy związek trwał siedem lat. Z większością moich byłych jestem w dobrych relacjach, bilans jest chyba nie najgorszy.

                Nie najgorszy jest też bilans tego, co robisz jako Łazęga Poznańska w Atelier przy Św. Marcinie. Dzieje się tam bardzo dużo, także queerowych rzeczy.

                Jest u nas rzeczywiście sporo tęczowych wydarzeń i, co dla mnie ważne, są to często wydarzenia, z których inicjatywą wychodzą inni, co oznacza, że Atelier traktowane jest przez nich jako miejsce z otwartymi drzwiami. Tak było, kiedy zgłosił się do mnie Leonard Dutkiewicz z kolektywu Queerowy Domek Kultury, mówiąc, że szuka przestrzeni do pracy nad rękodziełem. Od tego czasu jego grupa spotyka się u nas regularnie na wspólne wyszywanie. Tak było również, kiedy w zeszłym roku zgłosiła się do nas grupa queerowych nastolatków z pytaniem, czy mogą się spotykać w Atelier, żeby szydełkować. Chyba ważniejsze jest dla nich to, że mogą tu po prostu pobyć ze sobą, porozmawiać, a ja tylko krzątam się obok szczęśliwy i kurze ścieram. W ich wieku takiego miejsca nie miałem.

                Rozumiem, że raduje cię ta zmiana?

                Bardzo, ale lubię, jak wiesz, pomarudzić, więc martwię się, że funkcjonujemy w Poznaniu w wielkiej tęczowej bańce, a grozi nam nieustannie zmiana władzy. Może to będzie nieadekwatne porównanie, ale wydaje mi się, że żyjemy trochę jak queerowe osoby w Berlinie lat 30., a świat brunatnieje i kto wie, co się wydarzy. Nam się to dzisiaj wydaje nieprawdopodobne, a jednak to już się dzieje w kilku miejscach, żeby podać przykład Stanów Zjednoczonych z obecnym atakiem władzy na osoby transpłciowe czy Węgier, gdzie zakazano niedawno parad równości. Mam nadzieję, że się mylę, ale chciałbym, żebyśmy w naszym poznańskim queerowym raju pamiętali, że nic nie jest dane raz za zawsze, że trzeba być czujnym. Cieszyć się, bawić, ale być czujnym.