Dawno przeszła tranzycję, zdołała ocalić siebie - to o bohaterce twojej książki Gdy słońce wypieka sny czy raczej o tobie?
I o niej, i o mnie, bo książka jest autofikcją. Ja też zdołałam siebie dawno temu ocalić.
Dawno, czyli kiedy?
Dwadzieścia lat temu. Do decyzji o tranzycji zaczęłam dojrzewać na początku lat dwutysięcznych i pod koniec 2004 roku postanowiłam działać. Najpierw zgłosiłam się do profesor Marii Beisert z Wydziału Psychologii UAM, obecnie prezeski Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego, która skierowała mnie do Warszawy, do darmowego centrum psychoterapii, gdzie jeździłam przez dwa lata, by przejść wszystkie procedury potrzebne do tranzycji. Hormony i blokery zostały włączone po niecałym roku i efekt był, można powiedzieć, błyskawiczny, bo miałam zawsze bardzo dziewczęcą urodę. Zaraz potem zaczęła się rozprawa sądowa potrzebna do zmiany dokumentów, czyli wymagane polskim prawem pozwanie rodziców, i było po wszystkim.
Opowiadasz to tak, jakbyś przeszła cały ten proces szybko, profesjonalnie i bezproblemowo, co mnie oczywiście cieszy, ale jednocześnie zaskakuje.
Ale u mnie tak naprawdę było, aż sama się temu dziwię. Oczywiście sprawność mojej tranzycji nie wykluczała trudnych rozmów z bliskimi i strachu, ale kiedy już dostałam zielone światło od rodziców, wszystko poszło szybko. Ogarnęłam to w trzy lata.
Co to znaczy dostałam zielone światło od rodziców?
To, że dużo z rodzicami na ten temat rozmawiałam i chciałam, żeby moja tranzycja odbywała się z ich zrozumieniem i wsparciem. Na początku było w tych rozmowach sporo emocji, pierwszy raz w życiu widziałam ojca ze łzami w oczach. Mama była przerażona, ale raczej tym, co złego spotka teraz jej dziecko. Jednak z czasem emocje zaczęły się wyciszać i rozmowy były coraz bardziej merytoryczne. Usłyszałam w końcu od rodziców: Działaj, będziemy cię wspierać. I tak rzeczywiście było, rodzice mnie wspierali.
Ile miałaś lat, kiedy im to powiedziałaś?
Jakieś dwadzieścia sześć, może dwadzieścia siedem.
Czy to jest późno?
Niedawno wymieniałyśmy się mejlami ze starszą znajomą, której dałam moją książkę. Ona po lekturze napisała mi, że książka się jej bardzo podobała i sama zbyt długo czekała z tranzycją, ale się bała. Takie myśli towarzyszą niejednej transpłciowej osobie. Odpisałam jej, że zrobiłyśmy to, kiedy mogłyśmy, bo prawda jest taka, że każdy ma swój własny czas, determinowany nie tylko osobistą decyzją, ale też okolicznościami, w jakich żyje. Gdybym była z jej pokolenia, moja tranzycja zostałaby pewnie uznana za wczesną, z dzisiejszej perspektywy moja tranzycja jest pewnie postrzegana jako późna.
Późna z racji okoliczności?
O tym, że jestem transpłciowa, wiedziałam od zawsze, naprawdę. Oczywiście jak wiele innych osób wypierałam to, ale nie da się na dłuższą metę wypierać siebie. Nie da się tak żyć. Uświadomiłam to sobie ostatecznie, kiedy mając dwadzieścia kilka lat, zaczęłam pisać młodzieżową część książki i stanęłam przed wyborem: albo zrobię tranzycję, albo skończę ze sobą. Wybrałam to, od czego zaczęliśmy rozmowę - postanowiłam ocalić siebie. Była to - popatrz na mnie dzisiaj - bardzo dobra decyzja.
Mówisz, że wiedziałaś o swojej transpłciowości od zawsze, czyli?
Od kiedy miałam kilka lat, choć oczywiście nie znałam takiego słowa jak transpłciowość. Zawsze, o czym wspomniałam, miałam mnóstwo dziewczęcych cech. Właściwie do okresu dojrzewania mogłam uchodzić z racji wyglądu za dziewczynę.
Czy to się wiązało z jakimiś nieprzyjemnościami?
Jasne, ale nie było tego dużo. Znów o wiele lepiej pamiętam przyjemności, na przykład to, że na każdych koloniach, oczywiście nieoficjalnie, miałam chłopaka, takiego adoratora, który posyłał mi pokątnie buziaki i łapał za rękę. To było przyjemne i oczywiście bardzo dziwne, bo funkcjonowałam jako chłopiec, ale byłam traktowana jak dziewczynka. Byłam gdzieś pomiędzy, odkąd sięgam pamięcią.
Jesteś rodowitą poznanianką?
Tak, urodzoną w 1976 roku i wychowaną w bloku na Winogradach, a więc trzepak, ławka i granie w gumę, oczywiście tylko z dziewczynami. Tato jest profesorem, absolwentem Politechniki Poznańskiej. Całe życie pracował w poznańskim Instytucie Pojazdów Szynowych [obecnie Centrum Nowoczesnej Mobilności], a mama pracowała w rozmaitych instytucjach w administracji. I jest jeszcze starszy brat, który się od nas odłączył, więc nie mamy kontaktu i od razu dodam, że nie ma to żadnego związku z moją transpłciowością.
Chodziłaś do Marynki?
I byłam wśród najlepszych w klasie, całe życie wzorowa uczennica. Nawet się zastanawiałam, czy to bycie najlepszą nie jest przykrywaniem mojej inności, taka kompensacja. Nie wiem, może to nadinterpretacja. Marynka, reaktywowana zaraz po upadku komuny, bo wcześniej się nie podobała władzom, okazała się super. To było klasyczne liceum dzieci poznańskiej inteligencji. Mieliśmy dużo styczności ze sztuką, robiliśmy teatr, pierwsze fajne wyjazdy krajowe i zagraniczne, świetny czas.
Znałaś wtedy queerowe osoby?
Nie, ale pamiętam, że kiedy zaczynałam szkołę i nauczyciele nas jeszcze nie znali, zdarzało się, że zwracali się do mnie w żeńskiej formie, uznając mnie - dzisiaj możemy powiedzieć, że słusznie - za dziewczynę. Z jednej strony wypadało się wtedy oburzyć, że jak to, a z drugiej było to bardzo przyjemne i pokazywało, że dla ludzi, którzy mnie poznawali, moja płeć była nieraz konfundująca. Pamiętam również, jak w drugiej czy trzeciej klasie wylądowałam na dywaniku u wuefistki, bo nie chodziłam na wuef. I wiesz, co ona mi wtedy powiedziała? Że powinnam chyba chodzić na wuef z dziewczynami, a nie z chłopakami, bo tyle jest we mnie żeńskich pierwiastków, że z chłopakami na wuefie pewnie źle się czuję. Ona to we mnie widziała, Mike!
Co ty na to?
Zamurowało mnie oczywiście i chyba trochę przestraszyło, ale w głębi serca zostało odnotowane, bo cały czas kolejne osoby widziały we mnie to, kim tak naprawdę byłam, choć sama, wchodząc w dorosłość, pogrzebałam siebie na kilka lat i funkcjonowałam jako mężczyzna.
Dlaczego?
Bo chyba bym sobie nie dała z tym rady.
Nie mogłaś z nikim otwarcie porozmawiać?
To było niemożliwe. Wszystko rozgrywało się we mnie, nic na zewnątrz, co oczywiście wiązało się ze stanami depresyjnymi. Sytuacja zmieniła się dopiero na studiach doktoranckich we Francji, kiedy po powrocie z uczelni do domu siadałam do pisania. Tak zaczęła powstawać książka, która była swoistą autoterapią. Wyjęcie tego z siebie, przelanie na papier, uważniejsze przyjrzenie się sobie okazało się szalenie wyzwalające.
Jakieś związki?
Były i w Poznaniu, i we Francji, ale przed tranzycją trzeba je chyba nazwać związkami gejowskimi. Nie czułam się w nich dobrze, bo nie czułam się gejem, nie czułam się nawet mężczyzną. Dlatego wszystko to było tak naprawdę dysfunkcjonalne, bo jakie miało być? Punktem zwrotnym okazał się mój coming out przed chłopakiem we Francji - do dzisiaj mamy bardzo bliską, przyjacielską relację. Piszę zresztą o Sylwku w książce. To jemu pierwszemu powiedziałam, że nie jestem gejem, że jestem transpłciową kobietą, i on to przyjął do wiadomości, zadając oczywiście milion pytań. Przegadaliśmy wtedy całą noc.
Rodzice wiedzieli wtedy, że jesteś nieheteronormatywna?
Tak, mniej więcej od końca studiów wiedzieli, że jestem gejem, bo miałam chłopaka, byłam w nim zakochana po uszy i nie umiałam tego ukrywać. Kilka lat później zrobiłam coming out numer dwa, mówiąc im, że jestem transpłciową kobietą. Co ciekawe, mama przyjęła lepiej niż tato mój gejowski coming out, a tato przyjął lepiej niż mama mój transowy coming out. Tak przynajmniej to pamiętam.
Chciałaś iść na medycynę, a poszłaś na biologię. Dlaczego?
Nie nadawałam się do kontaktu z pacjentami i ich płynami ustrojowymi, wolałam warunki bardziej sterylne, stąd biologia molekularna, którą się zajmuję naukowo. Najpierw zrobiłam doktorat, a potem habilitację. Zawsze pociągała mnie również nauka języków obcych, myślałam nawet o filologii angielsko-francuskiej, którą wtedy można było studiować tylko w Warszawie, ale rodzice wyperswadowali ten wybór grzecznej dziewczynce, zalecając coś konkretniejszego.
I tak się tych języków nauczyłaś.
Ale na boku, na kursach, podczas wyjazdów zagranicznych, bo byłam przekonana, że jako transpłciowa kobieta nie będę mogła normalnie funkcjonować w Polsce, że będę musiała wyjechać na Zachód. Straszliwie homofobiczna i transfobiczna Polska lat dziewięćdziesiątych mnie po prostu odrzucała. Poznań zresztą też, bo byłam na pierwszym Marszu Równości i pamiętam, jak on wyglądał, drugi zresztą również. Pamiętam tę agresję, te okrzyki, te lecące w nas jajka. Z drugiej strony znałam otwarty, tęczowy Paryż. To były wtedy dwa skrajnie różne światy, które zbliżały się do siebie przez kilka ostatnich dekad. Zresztą nadal - Poznań to przecież nie jest cała Polska. Nie wiem, jak długo jeszcze będziemy czekać na ustawę o związkach jednopłciowych, o godnej tranzycji, o prawach reprodukcyjnych kobiet. Wydaje się, że bez końca.
Czym się zajmowałaś w ramach doktoratu?
Badaniem receptorów olfaktorycznych w nabłonku językowym. Biologia molekularna to dziedzina trudna, ale jednocześnie fascynująca. Pracuję w Instytucie Biologii Eksperymentalnej UAM, gdzie wróciłam po francuskich studiach doktoranckich. Prowadzę badania i zajmuję się dydaktyką, mam między innymi zajęcia z wirusologii medycznej i genetyki nowotworów. Cieszy mnie, że coraz więcej zajęć mam po angielsku, więc językowe pasje oraz wieloletnie pobyty we Francji i później w Stanach Zjednoczonych bardzo się przydały.
To wtedy, po powrocie na UAM, podjęłaś decyzję o tranzycji?
Tak, to był bardzo intensywny czas nie tylko dlatego, że musiałam zacząć procedury, o których już mówiliśmy, ale też ze względu na dziesiątki rozmów z przyjaciółmi i współpracownikami.
Ciekawi mnie tranzycja w kontekście uniwersyteckim. Jak ona wyglądała?
Musiałam poinformować moich przełożonych, którzy przyjęli to do wiadomości, nie było problemów. Powiedziałam, że mam diagnozę, że będę się fizycznie zmieniać, że zmienione będą także moje dane osobowe i będę Julią - tutaj mama postawiła sprawę jasno, takie imię i żadne inne. Odnotowałam na UAM dosłownie kilka krzywych spojrzeń ze strony przedstawicieli konserwatywnego skrzydła, ale i one z czasem zniknęły. Natomiast studenci, wiadomo, inne pokolenie, więc mieli w tej sprawie zupełny luz.
W Polsce, w kontekście LGBT+, przyzwyczajeni jesteśmy raczej do dramatu, tymczasem twoja historia - historia transpłciowej kobiety, która dokonała tranzycji dwadzieścia lat temu, żyje szczęśliwie i otwarcie w Poznaniu, nijak do tego nie pasuje.
Dramat na pewno gdzieś podskórnie był, ale mnie nie złamał. Moje zmagania postanowiłam zmienić w konsekwentnie realizowany plan bez oglądania się na tych, którym on się nie podobał. Nie miałam wyjścia, życie mam jedno i cieszę się, że mogę przez nie iść jako szczęśliwa, transpłciowa kobieta.
Szłaś też, widziałem, w poznańskim marszu z okazji Międzynarodowego Dnia Widoczności Osób Transpłciowych, który przypada 31 marca. Ta widoczność jest coraz większa, transowa flaga jest chyba dzisiaj najlepiej rozpoznawalną obok tradycyjnej tęczowej. Literka T w końcu się rozepchała w akronimie LGBT+.
Też to widzę i traktuję jako kolejny krok w naszej emancypacji, bo to przecież nie jest tak, jak uważają osoby transfobiczne, że nas jest teraz więcej, że to jest jakaś moda. Zawsze byliśmy, tylko niewidoczni, zepchnięci na margines. Długo musieliśmy czekać, przynajmniej w zachodnim świecie, żeby móc się pojawić w przestrzeni publicznej, bo pod wieloma innymi szerokościami geograficznymi osoby transpłciowe były widoczne od zawsze. Transpłciowość nie jest nowością, nigdy dość powtarzania. Trzeba też mówić o tym, że dzisiaj mnóstwo osób żyje raczej w spektrum identyfikacji płciowych i tożsamości psychoseksualnych, a nie w przyspawaniu do jednej literki, bo można być przecież T i G lub L jednocześnie - i w wielu innych konfiguracjach.
Gdzie ty jesteś teraz w tym spektrum?
Określam się jako heteroseksualna transpłciowa kobieta z odrobinką niebinarności. I wiesz co, mam poczucie, że to nie jest dzisiaj w Poznaniu jakoś specjalnie sensacyjne, bo żyjemy w mieście dla naszej społeczności przyjaznym. Powiedziałabym nawet, że w końcu mentalnie dołączyliśmy do Zachodu i mam nadzieję, że kiedyś w innych miastach Polski będzie jak w Poznaniu.