Julian Czurko
W poszukiwaniu siebie

portret młodej osoby z krótkimi włosami - grafika rozmowy
Julian Czurko, fot. Grzegorz Dembiński
Julian Czurko
W poszukiwaniu siebie

Którą jesteś literą w tęczowym akronimie LGBT+?

Dwiema naraz: T i G, choć chyba najbardziej lubię mówić o sobie, że jestem queer, bo to pojemniejsze określenie.

Od kiedy się tak określasz?

To, że nie jestem hetero, zaczęło do mnie docierać znacznie wcześniej, niż to, że nie jestem cis, choć to nie jest bardzo długa historia, bo mam dopiero dwadzieścia dwa lata. W ogóle wydaje mi się, że do wielu spraw dochodziłem później, bo miałem, powiedziałbym, inne problemy, z którymi musiałem się uporać

Powiesz mi o nich?

Największym wyzwaniem było mierzenie się z żałobą po śmierci mamy. Kiedy umarła, miałem czternaście lat, a więc był to czas dojrzewania. Odejście mamy wydarzyło się chyba w najgorszym możliwym momencie i odsunęło moje rozmyślania na inne tematy.

Gdzie się to wszystko działo?

Pochodzę z Baranowa pod Poznaniem, więc można powiedzieć, że wychowywałem się na przedmieściach, gdzie było bardzo wymieszane towarzystwo. Z jednej strony ludność lokalna, wiejska, a z drugiej - napływowa, budująca sobie domy pod miastem. Ze mną do klasy chodziła na przykład córka Piotra Reissa, znanego piłkarza. Wszystko było więc bardzo wymieszane.

Jakiś queer był w tej przedmiejskiej mieszance?

W gimnazjum jedna dziewczyna wyoutowała się jako lesbijka i krążyły o niej w związku z tym rozmaite plotki, często nieprzyjemne. Postanowiliśmy wtedy ze znajomymi stworzyć grupę, w której poszukiwaliśmy własnych tożsamości. Jedna z tych osób jest zresztą do dzisiaj moją przyjaciółką, też jest transpłciowa. Była to wtedy moja najważniejsza grupa wsparcia, bo do mamy nie mogłem się już zwrócić.

A do taty?

Z tatą kiedyś mi się ciężko rozmawiało, a już na pewno o tych sprawach. Śmierć mamy nas zbliżyła, ale dopiero po latach. Tymczasem to w gimnazjum odkrywałem, że jestem queer, że odstaję jakoś od większości, że wkładam ubrania, które zupełnie do mnie nie pasują. To było długo przed tranzycją, więc moją queerowość metkowano jako lesbijstwo, ale to nie byłem ja. Czułem się wówczas jak aktor, który próbuje odgrywać kolejne role, wszystkie według czyjegoś scenariusza. W gimnazjum była to najpierw rola dziewczyny, a potem lesbijki.

Kiedy poczułeś, że musisz zacząć pisać swój scenariusz?

Jakoś pod koniec gimnazjum. Wtedy też poszedłem pierwszy raz w poznańskim Marszu Równości. Wszystko to było dla mnie onieśmielające, ale jednocześnie fascynujące. Pamiętam, że się pomalowałem na kolorowo, zrobiłem baner na prześcieradle i pojechałem tak komunikacją miejską z Baranowa - był to kolejny, zdecydowany krok naprzód, połączony z początkiem liceum. A poszedłem do poznańskiego Liceum im. św. Marii Magdaleny.

W książce Inny Poznań rozmawiam z Piotrem Mazurkiewiczem, który był tam nauczycielem biologii. Uczył cię?

Mnie nie uczył, bo byłem w klasie humanistycznej, ale pamiętam go, bo kiedy obczajaliśmy sobie na początku całą kadrę, jego koszule rzucały się w oczy - czuliśmy, że coś jest na rzeczy, że to pewnie queerowa osoba.

Jak ci było w Marynce?

Poznałem tam wielu queerowych ludzi, ale to nie był jeszcze czas, kiedy mówiliśmy o tym otwarcie. Poza tym nadal nie rozwikłałem problemu swojej tożsamości - sprawdzałem, szukałem, myślałem.

Funkcjonowałeś wtedy cały czas jako dziewczyna?

Tak, dopiero pod koniec liceum zdałem sobie ostatecznie sprawę, że jestem transpłciowym chłopakiem. Pamiętam, że duże wrażenie zrobiło na mnie głośne aresztowanie Margot w Warszawie i wszystko, co się potem z nim wiązało. Zacząłem się tym interesować, bo w końcu ktoś mówił głośno o alternatywnym podejściu do kwestii płci. Czułem, że to jest o mnie, i nadal rozmyślałem nad sobą.

A jak było z twoim ówczesnym imieniem?

Zaczęło mi coraz bardziej przeszkadzać, więc zacząłem używać jego neutralnej wersji, tak przyszedł na świat Jul. Coraz częściej zdarzało mi się mówić o sobie z wykorzystaniem męskich zaimków. Kiedy ich używałem, czułem coś bardzo przyjemnego. Trudno to opisać, to były takie małe wyzwolenia.

Jak byś określił swoją ówczesną relację z ciałem?

Miałem poczucie, że to jest dom przed remontem albo raczej przed przebudową. Kiedy już na studiach patrzyłem na mojego transpłciowego kolegę, który był w trakcie terapii hormonalnej, poczułem płciową zazdrość. Czułem po prostu, że też tak chcę, że mój dom już bardzo potrzebuje przebudowy, a jednocześnie wiedziałem, że to, co chcę powiedzieć o sobie głośno, może wywołać różne reakcje. To było takie wielkie podniecenie przed upragnioną zmianą, połączone z wielkim strachem przed reakcją innych.

Zacząłeś się dzielić z innymi. Jak reagowali?

Pierwsza była moja przyjaciółka z gimnazjum, która jest transpłciowa. Była zaskoczona, ale oczywiście przyjęła to bardzo fajnie, dużo mi pomogła. A potem już poszło - mówiłem kolejnym przyjaciołom, znajomym z uczelni, profesorom.

Przyjęcie było generalnie dobre?

Bardzo. Może dlatego, że studiuję na artystycznej uczelni, a mój kierunek jest raczej kameralny. Usłyszałem tylko od wykładowców, że przez jakiś czas mogą się jeszcze niektórym mylić zaimki, więc z góry przepraszają, ale się w końcu przestawią. I to było okej, bo każda taka zmiana potrzebuje czasu. Nie było też problemu z ewolucją mojego imienia, bo najpierw był Jul, potem Jules i w końcu Julian. Dzisiaj się śmieję z tego, że moja tranzycja związana z imieniem skończyła się na tym, że do deadname'u dodałem sobie literę n i już. Mam więc nowe imię, ale też jest z nim moje stare imię. I w sumie bardzo to lubię, bo jest w tym zakodowana moja cała dotychczasowa życiowa droga.

Jak coming out przyjęła rodzina?

Rodzina z wyboru, wiadomo, super, a rodzina biologiczna - różnie. Mój brat, który jest z wykształcenia psychologiem, potrzebował trochę czasu, żeby się z tą informacją oswoić, i jest dobrze. Natomiast tato, osoba konserwatywna i religijna, powiedział, że wiara jest dla niego ważniejsza niż dzieci. Poczułem się wtedy strasznie, jakbym stracił drugiego rodzica. Dzisiaj jest inaczej, pewnie dlatego o tym mówię. Spotkaliśmy się z tatą, który niedawno przeprowadził się do Konina i powiedział, że przemyślał wszystko, że przeprasza i będzie się do mnie zwracał odpowiednimi zaimkami. Obaj prawie się popłakaliśmy.

To jest kolejny przykład na to, że warto bliskim dać trochę czasu, żeby wszystko przemyśleli i oswoili sytuację, zamiast ich od razu skreślać, nazywając transfobami.

Moja terapeutka powiedziała mi kiedyś coś bardzo podobnego, więc cieszę się, że tak się ułożyły sprawy, że nie wygrały dwa lata temu moje suicydalne myśli i mogę o sobie dzisiaj powiedzieć, że jestem szczęśliwy.

Poznań ma w tej opowieści znaczenie?

Myślę, że ma, jest w końcu tęczową stolicą Polski. Na pewno w mieście z tak dużą queerową społecznością przyjemniej się żyje, lepiej się czuje, wiele rzeczy wygląda inaczej. Nieraz słyszę od znajomych, nawet z Warszawy, że nam zazdroszczą. Ale myślę, że można też pewnie mieszkać gdzieś indziej, w mniejszych ośrodkach, i spotkać się ze wsparciem, bo to tak naprawdę zależy od ludzi. Wiem na przykład od mojej byłej osoby partnerskiej, również transpłciowej, że spotkała się z ogromnym wsparciem specjalistów w Gorzowie Wielkopolskim. Może jestem zbyt wielkim idealistą, ale wierzę, że dobrzy ludzie mieszkają wszędzie.

Dlaczego wybrałeś animację na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu?

Zacznę od tego, tak na wszelki wypadek, że studiuję animację filmową, a nie animację kultury. A dlaczego? Kocham kino, ruch, sztukę, muzykę i wszystkie te pasje łączy w jedno właśnie animacja filmowa. Odkąd pamiętam, ciągle coś tworzyłem, także w szkolnych zeszytach, co się bardzo nie podobało moim nauczycielom. Wspierali mnie w tym za to zawsze rodzice i jestem im wdzięczny. To rodzice zapisali mnie w gimnazjum na zajęcia z animacji w Centrum Kultury Zamek. Dzisiaj myślę, że to jest droga, która była mi pisana.

Zdawałeś jeszcze gdzieś czy tylko na UAP?

Na krakowską ASP, gdzie jest grafika, którą można ukończyć ze specjalizacją z animacji. Dostałem się i tam, i tu. Wybrałem UAP, czyli uczelnię, którą+ najbardziej chciałem. Kończę właśnie trzeci rok.

Te studia są tym, czego się spodziewałeś?

Generalnie tak, choć pierwszy rok był trudny z racji moich spraw tożsamościowych, co przekładało się też na to, że nie wiedziałem do końca, jak się artystycznie wyrażać. Dzisiaj prac z tamtego okresu właściwie nikomu nie pokazuję, bo widać w nich, że działo się ze mną coś niedobrego. Początkowo nie wiedziałem więc, czy dam radę, ale się udało, co mnie cieszy.

Licencjat będzie o czym?

Robię doświadczenie w zaprojektowanej przeze mnie rzeczywistości wirtualnej, po której można się poruszać za pomocą specjalnych gogli i kontrolerów. Przestrzeń nawiązuje do moich wspomnień - jest takim chmurkowym światem, w którym dużą rolę grają dźwięki nagrywane w miejscach związanych z moim dzieciństwem. Praca nad tym sprawia mi naprawdę wiele radości. Chcę kontynuować studia i myślę o stworzeniu dłuższej autorskiej animacji.

Utrzymujesz się sam?

Nie, tato mi pomaga, ale oczywiście też pracuję. Zresztą w Lokum Stonewall, które - jeszcze na Półwiejskiej - było pierwszą queerową knajpą, w jakiej byłem jako wyoutowana osoba transmęska, co jest dość niesamowite. Pieniądze są mi potrzebne nie tylko na typowe wydatki, jak mieszkanie czy jedzenie, ale też na wszystko, co wiąże się z tranzycją - wizyty u specjalistów, hormony czy operację klatki piersiowej, którą przeszedłem rok temu w Szczecinie u dr Katarzyny Ostrowskiej-Clark, którą bardzo polecam.

Kiedy zacząłeś tranzycję?

Od dwóch lat podlegam terapii hormonalnej. Świetną endokrynolog w Poznaniu, dr Katarzynę Ziemnicką, poleciła mi wspomniana transprzyjaciółka. Zanim dokonałem zmian metrykalnych, udało mi się także zmienić w Urzędzie Stanu Cywilnego w Gdańsku imię na Jules.

Dlaczego w Gdańsku, a nie w Poznaniu?

Bo tam jest łatwiej i przyjaźniej, poznański USC nie ma wśród osób queerowych dobrej opinii. Kiedy trafiłem do niego już po zakończeniu sądowej procedury korekty płci, w ramach której, jak wiadomo, trzeba pozwać rodziców, w moim przypadku - tatę, czułem się poniżony. Nigdzie w Poznaniu nie spotkałem się z takim cisplainingiem jak tam. Dodam jeszcze tylko, że w prawnej tranzycji bardzo mi pomógł pro bono adwokat Mikołaj Świstowski, współpracujący z krakowską Federacją Znaki Równości. Wiem, że dzisiaj jest do niego długa kolejka.

Sprawy sądowe poszły sprawnie?

Tak, mam już nowe dokumenty, gdzie Jules zmienił się w Juliana. Kiedy niedawno poszedłem do Marynki, żeby zmienić świadectwo ukończenia szkoły z nowym imieniem, pani w sekretariacie spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i powiedziała: Wyładniałeś!

To bardzo miłe.

Jeszcze milej było, kiedy poderwał mnie mój chłopak, który też jest transpłciowy. Naprawdę fajnie jest móc być sobą, szczęśliwym sobą.