Piotr B. Dąbrowski
Być sobą na scenie

Mężczyzna w średnim wieku, szpakowaty, na tle foteli widowni teatru. - grafika rozmowy
Piotr B. Dąbrowski, fot. Grzegorz Dembiński
Piotr B. Dąbrowski
Być sobą na scenie

Co pomyślałeś, oglądając w 2019 roku relacje z pierwszego w Białymstoku Marszu Równości, który zamienił się w pogrom?

Pamiętam, że graliśmy wtedy Hymn do miłości Marty Górnickiej w Hamburgu, więc oglądałem te przerażające nagrania i zdjęcia, będąc w zupełnie innym świecie. Do dzisiaj pamiętam te obrazy, to było coś niewiarygodnego.

Zaskoczył cię ten pogrom?

Zaskoczyła mnie, przyznaję, skala homofobicznej nienawiści.

Coś cię dzisiaj łączy z twoim rodzinnym miastem?

Właściwie tylko rodzina - mama, brat i młodsza siostra, starsza mieszka we Wrocławiu, więc mam do niej najbliżej. Wiesz, z Białegostoku wyjechałem dwadzieścia lat temu, więc dzisiaj, po czternastu latach w Poznaniu, uważam się za poznaniaka. Na pytanie, skąd jestem, zawsze odpowiadam, że z Poznania. To jest moje miasto, zresztą wspaniałe. Bardzo się cieszę, że to mój dom. W Białymstoku bywam zwykle przy okazjach rodzinnych, choć w przyszłym roku jest pięćdziesięciolecie tamtejszego Wydziału Sztuki Lalkarskiej, który skończyłem, więc może uda mi się i na nie pojechać, zobaczymy.

Wyszedłeś tam w ogóle z szafy? Czy dopiero po wyjeździe?

Można powiedzieć, że tylko lekko uchyliłem drzwi do szafy, bo Białystok nawet dzisiaj jest konserwatywnym miastem, a co dopiero wtedy, w latach 90., gdy byłem nastolatkiem. Szczerze powiedziawszy, do dzisiaj nie czuję się tam komfortowo, nie czuję się bezpiecznie, co też nie sprzyja częstym wypadom.

Znalazłeś w tym mieście jako nastolatek jakiś azyl?

Teatr, a dokładnie Białostocki Teatr Lalek, do którego zacząłem chodzić bardzo wcześnie. To tam mnie zafascynowała i aktorska profesja, i mężczyźni na scenie. Koncepcja atrakcyjnego mężczyzny w świetle reflektorów wydawała mi się niezwykle pociągająca. Równie pociągająca jak sama scena, która dawała możliwość bycia, kim się chce, wyrażania siebie. Na pewno większego niż poza sceną.

Zacząłeś od młodzieżowego teatru PRO, który prowadził przez dwadzieścia lat nieżyjący już Jerzy Siech, aktor Teatru Dramatycznego w Białymstoku.

Zaciągnęła mnie tam przyjaciółka. Jak się okazało, bardzo skutecznie, bo byłem tam przez całe liceum, przygotowując się do egzaminów do szkoły teatralnej. Nawet liceum wybrałem ze względu na zapowiadany humanistyczno-artystyczny profil klasy, do której chodził ze mną zresztą Daniel Arbaczewski, absolwent wrocławskich "Lalek".

Czy ten młodzieżowy teatr dał ci coś poza praktycznymi umiejętnościami?

Tak, dużo. Generalnie poszerzył mi horyzonty i, że tak powiem, domową biblioteczkę. Zacząłem czytać więcej, w tym oczywiście więcej dramatów. Ale być może najważniejsze było to, że zdałem sobie tam sprawę, że aktorstwo - jak często myślą młodzi ludzie - nie polega na tym, żeby nauczyć się tekstu i powiedzieć go ze sceny, że to coś znacznie więcej, że to żmudny i fascynujący czas poszukiwań, a wszystko po to, by widz nam uwierzył, by zapomniał, że jest w teatrze.

Dlaczego więc po maturze nie poszedłeś do szkoły teatralnej, tylko na ekonomię?

Uległem namowie rodziców, taka jest prawda. Oni, co ciekawe, sami po jakimś czasie zauważyli, że to nie był dobry pomysł. Podobnie uważali moi wykładowcy i koledzy ze studiów. Wszyscy widzieli, że to nie jest moje miejsce. Skończyło się na tym, że po dwóch latach ekonomii na Uniwersytecie w Białymstoku zdałem na Wydział Sztuki Lalkarskiej, gdzie uczyło wielu aktorów, których oglądałem BTL-u, teatrze moich pierwszych teatralnych fascynacji.

Dobrze ci tam było?

Bardzo, nigdy nie żałowałem. Mnóstwo się nauczyłem, poznałem fantastycznych ludzi, to był naprawdę świetny wybór. Kończąc ten wydział, miałem poczucie, że to nie był pusty przebieg, że zabieram ze sobą sporo narzędzi, które pozwolą mi dalej majsterkować w teatrze.

Spotykałeś się z kimś wtedy?

Nie, tam i wtedy wydawało mi się to zupełnie niemożliwe, chociaż podejmowałem jakieś małe próby nawiązania znajomości, które są czymś więcej niż koleżeństwem, ale to się nie udawało. Miałem blokadę, bałem się. Nie byłem oczywiście jedyną nieheteronormatywną osobą na studiach, ale niczego nie mówiło się wtedy głośno. Osobom z roku o tym, że jestem gejem, powiedziałem jakoś w połowie studiów. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że muszę wyjechać do innego miasta i sprawdzić, czy gdzieś może być inaczej. Myślę, że gdybym nie był gejem, może nawet bym w Białymstoku został.

Ale byłeś i wyjechałeś - do Torunia. Dlaczego tam?

Zdążyłem zadebiutować równo dwadzieścia lat temu, więc mam jubileusz, w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku i wyjechałem niebawem do pracy w toruńskim Teatrze Baj Pomorski, do czego zachęcała mnie moja przyjaciółka do dzisiaj i aktorka tego teatru, Marta Parfieniuk-Białowicz. Zagrałem tam najpierw gościnnie, a potem dołączyłem do zespołu, w którym spędziłem prawie sześć lat. Kiedy poczułem, że czas iść dalej, poznałem na festiwalu Pawła Szkotaka, ówczesnego dyrektora Teatru Polskiego, który zaprosił mnie do Poznania.

Ale zostańmy jeszcze w Toruniu. Zacząłeś tam w końcu gejowskie życie?

Zacząłem do tego stopnia, że związałem się z aktorem Teatru im. Wilama Horzycy, z którym po jakimś czasie zamieszkaliśmy razem, więc to już było zupełnie inne życie niż w Białymstoku. Wszystko się w końcu zaczęło fajnie układać, zacząłem się bardziej otwierać, poznawałem innych gejów z artystycznego światka Torunia, zaczęło się moje życie seksualne.

Funkcjonowaliście z T. otwarcie jako para?

Początkowo, jakiś rok, trochę się ukrywaliśmy, ale potem już wszyscy znajomi, wszyscy w naszych teatrach wiedzieli, bo przecież nie są głupi. Widzieli nas ciągle razem.

Wspieraliście się aktorsko czy rywalizowaliście?

Byliśmy w dwóch różnych teatrach - T. w dramatycznym, ja w lalkowym, więc rywalizacji nie było, co uważam za bardzo zdrowe. Sprawy się trochę skomplikowały, kiedy przeprowadzając się do Poznania, też zostałem aktorem dramatycznym. Wtedy włączyła się jakaś rywalizacja, porównywanie, czemu nie pomagał też oczywiście związek na odległość. Rozstaliśmy się trzy lata temu, po pandemii.

Połowę swojego czasu w Polskim spędziłeś pod dyrekcją Pawła Szkotaka, a połowę - Macieja Nowaka, wyoutowanego geja. To była ważna dla ciebie zmiana?

Bardzo mnie przyjście Macieja ucieszyło, bo wiadomo, nowy dyrektor, nowe wyzwania. Ale ucieszyłem się też z tego powodu, że nie będę już jedynym gejem w Polskim. Tym bardziej że do naszego zespołu dołączył jeszcze Konrad Cichoń, również gej, więc była to znacząca zmiana w naszym hetero-teatrze, zaczęło być po prostu raźniej. Wszystko to spowodowało również otwarcie naszej sceny na tematykę queerową, co było powiewem świeżego powietrza. Dopiero kiedy to się stało, poczułem, jak bardzo tego potrzebowałem - jako aktor i jako gej. Przyjście Macieja spowodowało zwolnienie we mnie ostatnich blokad. Wtedy chyba po raz pierwszy poczułem coś, co nazywamy dumą gejowską. Dzisiaj nie mam ze swoją tożsamością, swoją orientacją żadnych problemów, prowadząc otwarte, całkiem udane życie. Czuję się tak swobodnie, jak chyba nigdy wcześniej.

Czyli rodzina również wie?

Tak, choć dowiedziała się dopiero, kiedy wyjechałem z Białegostoku. Najpierw powiedziałem siostrom, które przyjęły mój coming out pozytywnie. Potem powiedziałem bratu, co nie było łatwe - i dla niego, i dla mnie. Nie przyjął tego dobrze. Dzisiaj jest już zupełnie inaczej, bo ma nie tylko brata geja, ale i transpłciowe dziecko, jest więc oddanym sojusznikiem społeczności LGBT+. Mama dowiedziała się, jak się pewnie domyślasz, ostatnia. Głównie dlatego, że tak mi doradzało rodzeństwo, chyba w obawie przed jej reakcją. Kiedy w końcu mamie powiedziałem, mieliśmy piękną rozmowę. Był płacz, śmiech i przytulanie, przez kilka godzin. Mama miała do mnie żal tylko o jedno, że tak długo zwlekałem, żeby jej powiedzieć.

A co na twój coming out te wszystkie kobiety, które tak do ciebie wzdychały i może nadal wzdychają na widowni? Nie bałeś się, że przestaną albo że nie dostaniesz jakiejś roli?

Nie, jestem już na takim etapie, że to nie jest mój problem. Poza tym pamiętaj, że można wzdychać na sucho, choć chyba nie wszyscy przyjmują to do wiadomości. Malina Goehs, moja przyjaciółka i była studentka ze Studia Aktorskiego STA, opowiadała mi, że jak powiedziała grupie studentek na naszej poznańskiej teatrologii, że nie ma co do mnie wzdychać, bo nie jestem hetero, przyjęły to z rozczarowaniem. Co zrobić, takie życie.

A do czego ci ta działalność pedagogiczna w poznańskim STA?

Zrobiłem sobie teraz przerwę, ale bardzo to lubię, chociaż długo się zastanawiałem, czy ja mogę kogoś uczyć. Okazało się, że tak i że nawet robię to całkiem dobrze. Tak nam w STA minęło wspólnie dziesięć lat. Ale to nie jest oczywiście jednostronna działalność, tylko wymiana, bo będąc tam, bardzo dużo dostaję od tych, których uczę. I jeszcze jedno, to w STA odkryłem w sobie reżysera. To jest coś, czym sam się zaskoczyłem, i to pozytywnie. Wyreżyserowałem już kilka spektakli dyplomowych. Z radością też obserwuję kolejne, coraz bardziej queerowe roczniki młodzieży. Coś, co dla nich jest czymś naturalnym, w moich szkolnych czasach było nie do pomyślenia. Zazdroszczę im tej swobody, której w szkole nie miałem. Miałem za to oczy dookoła głowy, by uważnie obserwować, czy ktoś przypadkiem nie wyczuł, że jestem gejem, a o queerowej ekspresji na scenie to mogłem tylko pomarzyć.

Dzisiaj jesteś wyoutowany, grasz w teatrze z tęczową flagą powiewającą na fasadzie i jesteś w próbach do queerowego spektaklu, który otworzy pierwszy w Polsce queerowy festiwal teatralny.

To jest naprawdę niesamowite, że jestem teraz w próbach do spektaklu w reżyserii Piotra Pacześniaka na podstawie książki Querelle z Brestu Jeana Geneta, bo już bardziej queerowo się nie da. W dodatku gram tytułowego Querelle'a, postać wieloznaczną, nieheteronormatywną, charyzmatyczną i kontrowersyjną; uwodzicielskiego zbrodniarza, działającego na własnych zasadach; wywrotowca i manipulatora. Genet pisał wprost, że to powieść napisana dla homoseksualistów, ale na spektakl i na festiwal oczywiście zapraszamy wszystkich, bez względu na orientację, bo w Poznaniu, jak wiadomo, wszyscy są mile widziani.