Wojtek Kaniewski
Ucieczki i powroty

młody mężczyzna w czapce i z wąsami siedzi oparty o głazy - grafika rozmowy
Wojciech Kaniewski, fot. Grzegorz Dembiński
Wojtek Kaniewski
Ucieczki i powroty

Kiedy i dlaczego wyjechałeś z Poznania?

Siedemnaście lat temu, w 2007 roku. Wyjechałem dlatego, że bardzo nie lubiłem mieszkać w tym mieście i wyjeżdżali z niego wszyscy znajomi, więc zrobiłem do samo. Miałem wtedy za sobą rok zupełnie nieudanych studiów kulturoznawczych na SWPS [obecnie Collegium da Vinci], a wcześniej trzy lata koszmarnego liceum.

Dlaczego koszmarnego?

Bo w Paderku, czyli w VI Liceum Ogólnokształcącym, było wtedy - nie wiem, jak jest dzisiaj - okropnie homofobicznie i tak dla mnie stresująco, że dorobiłem się właśnie wtedy bielactwa. Homofobami byli tam chyba wszyscy - i nauczyciele, i uczniowie. Doświadczałem tego codziennie, mimo że nie byłem wyoutowany. Dzisiaj to się nazywa bullying.

Każdy dzień był taki sam?

Tak, dlatego coraz częściej szkołę opuszczałem i ciągle wzywano moich rodziców.

Powiedziałeś im, dlaczego nie chcesz tam chodzić?

Nie, nie chciałem im mówić. Kiedy pytali, odpowiadałem, że po prostu nie lubię tej szkoły, a najbardziej interesowało mnie robienie teatru, którym się zajęliśmy z paczką przyjaciół. Szkoła została sprowadzona już tylko do jednego celu: zdania matury, po której nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, więc poszedłem na to kulturoznawstwo, czyli kierunek, który się wybiera właśnie wtedy, kiedy się nie wie, co robić.

Nie mówiłeś nic rodzicom. A przyjaciołom?

Im też nie, wypierałem to. Nadal miałem wtedy nadzieję, że gejem nie jestem, bo bycie gejem kojarzyło mi się tylko negatywnie.

A to teatralne towarzystwo nie było queerowe?

Właśnie było, choć tak tego wtedy nie nazywaliśmy. Wiesz, wszystko było jakieś takie niewypowiedziane, nikt nie robił coming outów, a było co robić, bo do tej ekipy należeli między innymi Anu Czerwiński, dzisiaj filmowiec i performer, Andrzej Pakuła, kurator poznańskiego Pawilonu, czy Jędrek Burszta, badacz i wykładowca Ośrodka Studiów Amerykańskich w Warszawie. Wszyscy byliśmy queerowi. Wiesz jak się nazywaliśmy? Inny Teatr!

Inny Teatr, Inny Poznań. To jest bardzo ciekawe, że grupa queerowych osób robi teatr, ale nikt głośno nie mówi o swojej tożsamości.

Nie potrafię tego tak do końca wyjaśnić, ale tak to wyglądało. Nikt nic nie deklarował, ale wszyscy wiedzieli. Robiliśmy sobie teatr, imprezowaliśmy, paliliśmy papierosy i się całowaliśmy, ale bez coming outów.

Skoro w liceum siedzieliście w szafach, to nawet nie pytam o gimnazjum.

Moje gimnazjum numer trzydzieści trzy na Łazarzu [obecnie Zespół Szkół Ogólnokształcących] było akurat super. Pewnie dlatego, że nikt mnie nie wyzywał od pedałów. W tym samym, fantastycznym zresztą i świetnie położonym budynku, bo obok Areny, gdzie mieliśmy wuef, działała też podstawówka, gdzie chodziłem przez dwa lata, kiedy przenieśliśmy się do Poznania.

Skąd?

Z Lubasza, siedemdziesiąt kilometrów na północny zachód od Poznania. Lubasz jest dużą, uroczo położoną wsią niedaleko jeziora, nad którym spędzało się całe lato. Z leżącego niedaleko Miłkowa pochodzi moja mama, która po skończonych studiach pedagogicznych w Poznaniu dostała wybór: albo praca w Wałczu, albo w Lubaszu. Wybrała Lubasz, gdzie zabrała swojego męża, inżyniera i rodowitego poznaniaka. I tak na świat przyszedłem ja.

Byłeś uczniem mamy?

Na szczęście nie. Chodziłem do szkoły, w której mama uczyła, ale nie mnie.

Kiedy rodzice zarządzili przeprowadzkę do Poznania, ucieszyłeś się?

Wręcz przeciwnie. Miałem jedenaście lat i uwielbiałem mieszkać w Lubaszu, ale oczywiście dorastając, bardzo doceniłem tę wyprowadzkę, bo w przeciwnym razie byłbym pewnie jedynym gejem we wsi. I to dopiero byłby dramat.

A tak byłeś niejedynym gejem na Łazarzu.

Nawet przez jakiś czas, w liceum, kiedy rodzice wyprowadzili się do Szczepankowa, mieszkałem tam sam, więc jak się domyślasz, odbywały się na Łazarzu ciągłe próby teatralne i imprezy. Wiadomo, wszyscy przychodzą do chaty bez starych, marzenie nastolatków. Kilka lat temu nagrywałem dla Wyborczej wywiad z Karoliną Domagalską, reporterką i reżyserką, która patrzyła na mnie podejrzliwie i w końcu powiedziała: My się chyba skądś znamy. Czekaj, czy ja przypadkiem nie zgarniałam z imprezy w twoim mieszkaniu na Niegolewskich mojej siostry? Tak, to byłem ja.

Ach, ta poznańska diaspora w Warszawie.

Janek Czapliński, z którym siedziałem w szkolnej ławce, jest dramaturgiem Teatru Dramatycznego. Jędrek Burszta, jak wspominałem, pracuje w Ośrodku Studiów Amerykańskich, a Anu, to jest najciekawsza historia, odezwał się do mnie, kiedy po latach wrócił po studiach na Sorbonie. Wyjechał jako Ania, godził się na ten deadnaming, a wrócił jako Anu i razem otworzyliśmy pracownię w nieistniejącej już Nowej Jerozolimie. Ciekawe jest to, że większość z nas wyoutowała się dopiero, kiedy wyjechaliśmy z Poznania.

Wróćmy do niego.

Moje poznańskie doświadczenia dzielę na dwie części: przed Extravaganzą i po Extravaganzie. Spektakl ten zrobiliśmy z Joanną Drozdą i Jędrkiem Bursztą w Teatrze Polskim. Przed - to Poznań do końca szkoły średniej, z którego chcę jak najszybciej wyjechać.

Nie bywałeś wtedy w żadnych gejowskich miejscach?

Bywałem, ale - uwaga! - z moim heteroseksualnym przyjacielem, który chodził do Voliery z kumplami, bo tam były najlepsze imprezy, a ja, gej w szafie, zupełnie nie umiałem się tam odnaleźć, poznając jednocześnie pierwsze wyoutowane osoby LGBT+.

Jak myślisz, skąd ten opór?

Myślę, że ze strachu. Bycie gejem kojarzyło mi się ze strachem. Uciekałem więc od tego, znajdując schronienie w świecie teatralnym.

Z jakim planem przeniosłeś się do Warszawy? By być w teatrze?

Poszedłem na iberystykę na Uniwersytecie Warszawskim i do Warszawskiej Szkoły Filmowej, bo film, obok teatru, interesował mnie najbardziej - już w naszym amatorskim teatrze zacząłem dość szybko robić projekcje wideo. Bardzo to lubiłem i pomyślałem, że to jest coś, czym mógłbym się zajmować. Na iberystykę poszedłem tak na wszelki wypadek, żeby mieć tak zwane porządne studia. Po przeprowadzce zamieszkałem oczywiście z przyjaciółmi z Poznania i zacząłem wchodzić w Warszawę, studiowałem i pracowałem w kinie na Sadybie, dzięki temu mogłem oglądać za darmo wszystkie filmy.

Już jako jawny gej?

W otwarciu się pomogło mi parę wypadów do Londynu i film Zanim zapadnie noc Juliana Schnabla, w którym Javier Bardem gra geja, poetę na Kubie w trakcie rewolucji. Oglądałem ten film w kółko i postanowiłem, mieszkając wtedy na Czerniakowie, że też tak chcę, że chcę jeździć kabrioletem po Hawanie i podrywać Kubańczyków, że tak musi od teraz wyglądać moje życie, że czas się uwolnić. Zrobiłem to, można powiedzieć, w pakiecie, bo nie tylko wyszedłem w końcu z szafy, ale zrobiłem również apostazję. Od tego czasu moje życie zmieniło się zasadniczo. Chciałem robić coming out wszędzie: w szkole, w autobusie, w sklepie, u fryzjera, na ulicy. Strach natychmiast zmienił się w dumę. Zacząłem w końcu prowadzić szczęśliwe, gejowskie życie, zaskakując tym niejedną, znającą mnie wcześniej osobę.

Rodzice już wtedy wiedzieli?

Im powiedziałem jakieś dwa lata po przeprowadzce do Warszawy. Właściwie nie wiem, dlaczego zwlekałem. Chyba ciągle ze strachu, z jakiegoś zblokowania, które powodował we mnie Poznań. Rodzice, muszę przyznać, byli zaskoczeni, kiedy im powiedziałem, że mam chłopaka i chciałbym, żeby go poznali, dodając przygotowany wcześniej żart: nieważne, czy geny, czy wychowanie, bo to i tak wasza wina. Nawet się śmiali, ale musieli to oczywiście przetrawić. Myślę, że to ich początkowe zmartwienie wynikało bardziej z tego, że za bycie gejem może mnie spotkać coś niedobrego, ale mnie już to wszystko przecież dawno spotkało. Pamiętam, że przyniosłem butelkę wina, rozmawialiśmy do późnej nocy, a rano, kiedy wstaliśmy, nie żył nasz pies. Można powiedzieć, że wraz z nim pochowałem dawne życie.

Skąd ten chłopak, co go chciałeś przedstawić rodzicom?

Poznaliśmy się w queerowym barze Dwa na Trzy, w bramie na Brackiej, który na pewno też dobrze pamiętasz, bo cię tam widziałem. On był barmanem, więc ciągle tam siedziałem, aż go poderwałem. Równolegle angażowałem się w teatr, nieraz queerowy. To wtedy zrobiliśmy w Teatrze Dramatycznym Bańkę mydlaną.

Byłem na niej, to czasy, kiedy Dramatycznym kierowali Paweł Miśkiewicz i Dorota Sajewska. Wasz spektakl, reżyserowany przez Andrzeja Pakułę, opierał się na scenariuszu izraelskiego filmu Eytana Foxa, opowiadającego o grupie queerowych przyjaciół z Tel Awiwu, z których jeden zakochuje się w Palestyńczyku.

To było dla mnie idealne połączenie - zajmowanie się queerem i teatrem jednocześnie, w dodatku z kamerą w ręku. Nie mówiąc o tym, że to była pierwsza praca w teatrze, za którą otrzymałem wynagrodzenie. Z Dramatycznym związana wtedy była Kaśka Szustow, przez którą podjąłem współpracę z Pomadą, queerową inicjatywą między innymi jej i Karola Radziszewskiego. Zacząłem, mówiąc krótko, współtworzyć w Warszawie świat, którego w Poznaniu bardzo się bałem, bo mi tam wmawiano, że jest zły.

Wszystko zmieniło się w 2015 roku?

Przyjechałem do Poznania pod koniec tego roku, żeby na zaproszenie Joanny Drozdy pracować w Teatrze Polskim nad pierwszą Extravaganzą, kabaretowym spektaklem o Poznaniu. Wtedy jeszcze oczywiście nie wiedzieliśmy, że ona tak się spodoba, że będziemy robić kolejne jej odsłony, bo poznaniacy w końcu okażą się gotowi do pośmiania z siebie. A myśmy przecież obśmiewali wszystko, co się dało, czując jednocześnie jakąś nową energię w mieście, które właśnie wtedy zaczęło swoją zauważalną dzisiaj powszechnie obyczajową metamorfozę. Poznańskie firany zaczęły się odsłaniać i okazało się, że nie trzeba za nimi ukrywać, kim się jest, z kim się jest, że można po prostu być sobą i z tego powodu nie tylko nic złego się nie dzieje, ale też w mieście zaczyna być po prostu przyjemniej.

Bardzo to ciekawe, że ty, straumatyzowany homofobicznym Poznaniem, wracasz do niego po latach, by stać się częścią jego przemiany w queerową stolicę Polski.

Nasza Extravaganza była, jak wiesz, od początku bardzo queerowa, chociaż tego jakoś specjalnie nie zakładaliśmy, po prostu tacy jesteśmy i tak nam to wyszło. Robiąc pierwszą, nie byliśmy też wcale do końca przekonani do tego, że Extravaganza zostanie tak entuzjastycznie przyjęta. Zupełnie nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Okazało się, że w Poznaniu jest duża widownia, która chcę się pośmiać z własnego miasta. Mało tego, która chce poddać potem ten śmiech autorefleksji. Śmiech, dodajmy, bez szydzenia z innych, bez agresji, bo tego nie chcieliśmy i nie robiliśmy.

Na drugiej Extrvaganzie zostałem zaproszony do gościnnego występu w dragu i przedstawiony przez Joannę Drozdę jako Florence Foster Jenkins Jeżyc. Wykonałem wtedy własną balladę o Poznaniu z akompaniamentem Michała Łaszewicza, której ostatnia zwrotka opowiadała o romansie Jacka Jaśkowiaka i Roberta Biedronia. Obaj byli na widowni i obaj bardzo się śmiali.

Obaj wykazali się dużym dystansem do siebie, a cyrkowy numer o nich na stałe zagościł w spektaklu. Zresztą pamiętam, że na tę Extravaganzę o władzy, bo to był jej pełny tytuł, prezydent Jaśkowiak przychodził kilka razy, zawsze zabierając ze sobą jakichś ważnych gości. To też oznaczało, że miasto idzie już w zupełnie innym kierunku. Zresztą w tym spektaklu parę razy padło zdanie, że Poznań jest najbardziej otwartym miastem w Polsce, co wtedy było oczywiście złośliwym żartem. Dzisiaj, po ośmiu latach od premiery, Poznań naprawdę stał się takim miastem, co z perspektywy osoby, która się w nim wychowała, jest naprawdę radykalną zmianą.

Dzisiaj w Poznaniu jesteś często, zrobiliśmy wspólnie i robimy sporo queerowych i kulturalnych projektów. Pamiętasz moment, w którym poczułeś, że jesteś w zupełnie innym Poznaniu?

Pamiętam go bardzo dobrze. To był koniec czerwca 2022 roku, kiedy obok Lokum i Dużego Lokum na Półwiejskiej otwierała się Księgarnia Stonewall. Całe skrzyżowanie Półwiejskiej i Kwiatowej wyglądało po prostu niewiarygodnie, wszystko było tam tęczowe i wszyscy byli queerowi. Mało tego, wszystko to działo się rzut beretem od Paderka, który jest na Krakowskiej. Pomyślałem sobie wtedy, że jest w tym jakaś ironia losu, że Poznań, z którego lata temu uciekałem przed homofobią, jest dzisiaj tak tęczowy.